Pojawił się w lesie nagle. Najpierw go nie było, a potem był. Dzień był parny, powietrze gorące, ciężkie. Zbierało się na burzę. Dlatego nikt nie zauważył kiedy Alfred przekroczył granicę, może on sam też tego nie zauważył.
Nawet Wiewiórka, chociaż na powitanie Alfredowi spadła na głowę szyszka, którą wyrzuciła ze swojej dziupli.
To chyba przez ten straszny upał. Leśny Drobiazg grał dziś w cieniowego berka i dlatego na ścieżce zwykle ruchliwej i gwarnej nie było nikogo. Aż nagle był Alfred.
Rozglądał się lekko zdezorientowany, niepewny, w którą ruszyć stronę. Dziś każda strona była równie dobra, równoprawna, sprawiedliwa, słuszna, prawdziwa, niejedyna.
– Dzień dobry – powiedział Słoń.
– Dzień dobry, jestem Alfred. Ja właśnie…
– Będziemy sąsiadami.
Usiedli na ścieżce i próbowali wypatrzeć skąd przyszła i dokąd prowadzi, a może tak tylko siedzieli, nie myśląc o niczym. Czekali.
Pierwsza kropla deszczu spadła na ucho Alfreda, druga na czoło Słonia, a potem następne, równo i sprawiedliwie na Wiewiórkę, Jeża i tysiące kropel na Leśny Drobiazg, i na ścieżkę, i na drzewa, i trawę. Każda kropla ujmowała ciężaru. Najpierw powietrze stało się lżejsze, potem kurz na ścieżce zaczął podskakiwać w rytmie deszczu. A potem Słoń poczuł, że spłynął z niego cały ciężar. Uniósł się w powietrze i tak razem z Alfredem płynęli przed siebie, a obok Alfreda Jeż i Stary Szczur, za Słoniem Leśny Drobiazg i Wiewiórka.
– Cześć Alfred, napijesz się herbaty? – Wiewiórka podała mu tackę z filiżanką malowaną w drobne różyczki, jego ulubioną.