Wielki Piątek, wczesne popołudnie, za oknem wiosna, w domu krzątanina, ale nastrój jakiś taki leniwy. Jest cicho i spokojnie. Korzystam z tego beztroskiego czasu – wieczorem w kościele będzie tłok, polowanie na wolne miejsce, ech…. Wyciszamy się zatem i nastrajamy, nawet dzwonek telefonu jakiś taki mniej natarczywy niż zwykle

Telefon! Bartek. Ciekawe czego chce. Może zabierze się z nami na liturgię

Boss w szpitalu!!

Słucham?!?

Boss w szpitalu, na Grabiszyńskiej!

Co!!? O czym Ty mówisz?! … Oczywiście jadę … Tak o piątej. … Będę czekał. …

Boss w szpitalu? To niemożliwe, to jakaś pomyłka. I jeszcze tam? Boss… Stare dzieje, piękne czasy, mimo że bywało między nami różnie.

Przejeżdżam przez rozkopaną ulicę na dziedziniec kościoła świętej Elżbiety. Trochę za wcześnie. Cały leniwy nastrój tego popołudnia gdzieś uleciał. A na dokładkę zapomniałem powiedzieć Bartkowi, że mam ze sobą Michała, a tu dzieci nie wpuszczają. Mamy jeszcze chwilę wchodzimy do kościoła. Wewnątrz już dosyć spory tłum, wygaszone światła, w mroku, który pogłębia ostre światło bijące z zewnątrz słychać jakieś szepty, jakieś szuranie, stuknięcia. Wlewający się przez wrota potok ludzi rozpływa się, zatraca jak rzeka wpadająca do morza. Jedynie przed ołtarzem adoracji reflektor wyłania z cienia pojedyncze głowy modlących się. Wychodzimy. Światło zachodzącego słońca oślepia, tak że przez chwilę widzę tylko świetlisty krąg, który mieniąc się przyprawia o zawrót głowy. To granicę dwóch światów, tam pojedyncze szepty gromadzą się, składają, zbierają, aż w końcu powstają z tego słowa koronki, tu gwar miasta rozpada się na pojedyncze dźwięki, jakiś stary silnik, gdzieś tam daleko sygnał pogotowia, rozrabiające dzieci, śmiechy. Tam półmrok, tu oślepiające słońce. Chowam się do cienia. Już piąta. Zaraz będą.

Siadam na rurze co w latach swej świetności mogła być nawet ławką i obserwuję nieustający strumień wlewający się w otwarte drzwi świątyni. Wielu zapobiegliwych wnosi małe składane stołeczki wędkarskie. Jakby się wybierali na ryby. No tak tu się łowi ludzkie serca. Ciekawe czy Apostołowie też używali takich zydelków. Kto wie. Może siedząc na czymś takim naprawiali sieci i rozprawiali o mającym nadejść Mesjaszu. A On stał za nimi i patrzył jak pracują, jak wprawnie posługując się szydłem reperują sieci. Może takie krzesełka powinny, na pamiątkę znaleźć się na wyposażeniu, zamiast wygodnych ławek z klęcznikami.

Czekanie się dłuży zatem i dziwne myśli zaczynają człowieka ogarniać. Dołączam się do modlitwy, jednocześnie rozglądam się gdzie ten mój mały urwis znikł. Spoglądam w lewo, jest bawi się z jakimś chłopcem kauczukową piłką. Mali chłopcy chyba mają też i nogi zrobione z tego kauczuku, bo jak wytłumaczyć, że przed chwilą był przy bramie, a teraz skaczą poprzez moją ławkę. Nie zdążyłem odwrócić głowy. Coś przyciąga wzrok. Karetka? Nie. Ktoś przechodził? Wstaję przypatruję się szpitalnemu murowi, w jednym z okien twarz obserwującego wchodzących do kościoła ludzi. Coś w tych oczach jest co przyciągnęło wzrok.

Bartek i Grażynka zajeżdżają na parking. O, z Grażynką to się nie widziałem ładnych parę lat. Jak ten czas szybko… Zwłaszcza jeśli odkłada się na potem spotkania z ludźmi, okazuje się, że ci których znamy i pamiętamy to inni ludzie niż ci, których spotykamy po latach. Są oczywiście wyjątki. Grażynka nic się nie zmieniła. Chodzący optymizm, nieustający potok myśli i wrażeń wypływający z uśmiechniętych ust. Całe szczęście, że niektórych, czas omija szerokim łukiem.

Niestety nie możemy razem – pokazuję na Michała –jakoś się podzielimy. Grażyna z Bartkiem pójdą pierwsi potem któreś mnie podmieni. Wracam na swoją ławkę.

Szczerze mówiąc Bossa to też ładnych parę lat nie widziałem. Kiedy się z naszej cienistej doliny wyprowadzaliśmy to oczywiście w planach były odwiedziny co tydzień.

To kiedy przyjedziecie?

Jak tylko się rozpakujemy… Nie w tym tygodniu nie. … może za tydzień. Pa!

Do zobaczenia!

Potem okazało się, że rozpakowywanie po przeprowadzce trwa dłużej niż pakowanie przed. A w zasadzie nigdy się nie kończy.

No i tak przeleciało pięć lat. I spotykamy się.

Tymczasem kościół już dawno powinien pęknąć w szwach a ciągle stoi i zaprasza do wnętrza coraz to nowych gości. Ci ostatni to już prawie wszyscy wnoszą ze sobą jakiś przyrząd do siedzenia. Ależ tam będzie tłok. Nie lubię ścisku. Jakoś nie mogę się skupić gdy na plecach czuję oddech brata (albo siostry) w wierze. O ile przyjemniej byłoby siąść jako ten góral z opowieści co sobie siedział przed tabernakulum samiuteńki z Panem Jezusem i ino tak sobie na Niego patrzył i patrzył… Nikt mu nie przeszkadzał, nie rozpraszał, żadne dzieci nie biegały przed ołtarzem. Nie mówiąc już o tym, że było cicho i pobożnie.

W oknie na drugim piętrze wciąż stoi gość i patrzy. Takim dziwnym wzrokiem. W sąsiednim oknie też poruszyła się zasłona. I piętro wyżej. W ogóle to duży ruch tu panuje. Jak na dzień przed świętami. To już tu chyba, w szpitalu, spędzą święta ci wszyscy ludzie zza zasłonek. Okropność. Sam nie przepadam za „świątecznym nastrojem”, i choć nie lubię tłumu, to jednak ciężko mi sobie wyobrazić Wielkanoc bez wizyty w kościele. Bo jak to – jak inaczej wspomnieć, pomodlić się wśród ciemnych chłodnych ścian? A tu… Niby tak blisko mają a tak daleko zarazem. Widać że ci ludzie bardziej do cieni podobni, z zazdrością spoglądają z okien na dziarski, zapobiegliwy tłumek. Nie mają dość sił by choć dać się porwać temu strumieniowi. Muszą pozostać tam, na górze. Jak strażnicy.

Także i Boss spędzi tu święta? Dla niego to szczególny cios. Przecież Triduum to jego życie.

Korytarzem prosto do końca, potem w lewo i zaraz do windy. Windą na piąte piętro, korytarzem na prawo, do łącznika, potem w lewo… Tezeusz miał chyba łatwiejsze zadanie, no i pomoc życzliwą też miał. Tu nawet myśl choćby o pajęczynie nie jest na miejscu bo tak tu sterylnie, czysto i cicho. Nawet zapytać nie ma kogo – cały ruch ustał, wszystko zamarło. Święta tuż tuż.

Wreszcie słyszę z daleka ten głos. Kiedyś wyznaczał kierunki, wytyczał szlaki, teraz też prowadzi. Do sali na końcu korytarza. Serdeczne powitanie, jak zwykle, jakbyśmy się nie widzieli z tydzień a nie kilka lat. Jest mi głupio. Przyglądam się Bossowi. Wygląda na trochę słabującego, ale bez przesady.

To chyba dobrze.

No, już jestem po pierwszej chemii. Tak jestem dużo słabszy.

A kiedy do domu.

Może we wtorek po Świętach

To co cała Wielkanoc tu ?!

Tak. Na szczęście mam radio, mogę wysłuchać nabożeństw, a potem przyjdzie Szafarz. Nie wiedziałem, że to takie trudne.

Co?

Czekać w samotności, aż przyjdzie.

Wracamy. Zza niedomkniętych drzwi sal oddziału szóstego słychać kościelne dzwonki. Rozpoczęła się transmisja. W samochodzie zerkam we wsteczne lusterko. Widać w oknie na drugim piętrze jegomościa spoglądającego głodnym wzrokiem na zamknięte już drzwi kościoła. Obok stoi radio.

W naszym kościele nabożeństwo też już trwa a przy wejściu największy ścisk. W pierwszym odruchu chcę przecisnąć się do przodu, żeby nie stać w tłoku, żeby złapać trochę luzu z przodu i z tyłu, żeby na odcisk nikt nie stanął… Próbuję. Gość przede mną odwraca się, żeby zobaczyć kto to się tak przepycha, patrzę mu w oczy. Widzę tamte, z drugiego piętra. I Bossa. I Tomka. I swoją Babcię, co ze trzy lata w łóżku spędziła, i jeszcze co najmniej kilka innych par takich samych oczu.

Zostałem. Jak to Grażynka powiedziała tam w szpitalu?

Za każdym razem dziękuję, że mogę tu być, że mogę „pójść do Komunii”. W kościele.

To takie normalne. Takie zwyczajne i proste – wychodzę z domu parę kroków i jestem w kościele. Jak powietrze – niezbędne a przecież niewidzialne. Chleb powszedni. Myślę o tych Nieznajomych, Smutnych, którzy patrzą zza szpitalnej zasłony, przygnieceni słabością, troską i zamknięci za wysokim progiem, tak daleko choć blisko. I już wiem – zostaję tutaj. Może i w ścisku, ale nie sam.