Wstęp, czyli usprawiedliwienie.

Drogi czytelniku, oto przed Tobą subiektywny zapis myśli i wrażeń z podróży do Francji, do Chambery, gdzie z chórem Cantilena wziąłem udział w „Festival des Nuits d’été” Festiwalu Nocy Letnich. Oto jak przeżyłem ten Festiwal Nocy Letnich, a może sen…

Początek.

Na początku był plecak.

– Czy ja przyszedłem z plecakiem, czy bez? Pytanie ożywiło nieco senną atmosferę w autobusie. Rozpoczęły się systematyczne poszukiwania. Najpierw między siedzeniami, potem w lukach bagażowych, a nawet przed wejściem do Aquaparku, co w tej sytuacji wydawało się nawet logiczne. Bo gdzie można by znaleźć zaginiony plecak? Wszędzie! Więc także przed Aquaparkiem. Dlaczego? O to nikt nie pytał, mamy już godzinne opóźnienie, w takiej sytuacji Logika ucina sobie drzemkę, bo wie, że za chwilę obudzi się Furia a te Panie wolą schodzić sobie z drogi.
– Pojedźmy do mnie do domu! – Logika chrapie i przewraca się na drugi bok. Jedziemy. Zaczyna się właśnie poranny szczyt. O dziwo Furia jakoś nie nadążyła za autobusem, a plecak co był zaginiony odnalazł się i przywitany jest owacjami. Jeszcze tylko małe nieporozumienie co do kierunku jazdy i wreszcie jedziemy. Przed nami Francja! Ale po drodze do raju kilka etapów. Pierwszy to Czechy. Siostra Furii – Niecierpliwość sugeruje, że 40 km/h w XXI bądź co bądź wieku to trochę mało, ale wszyscy wiedzą (?) Niecierpliwość skłonna jest do lekkiej przesady. Tak czy inaczej Norymbergę mamy z głowy. Może w drodze powrotnej.

Dla zainteresowanych: Norymberga to miasto założone, słynie z Wita Stwosza, Albrechta Dürera, przewrotu i procesu. Nie ma szans na jakiekolwiek zwiedzanie. Pozostaje uruchomić wyobraźnię. Karlsruhe czeka.

Spokój Karola wita burzliwie. Deszcz wystukuje swoje nerwowe staccato na drewnianej powale, po czym równie nagle jak się pojawił, znika. Pojedynczo, grupkami idziemy zobaczyć co to za miejsce obrał sobie Karol Wilhelm von Baden-Durlach, na siedzibę i oazę spokoju. Miasteczko śpi spokojnie, wkrótce i nam pora. Nakarmieni przez Czesia, ukołysani deszczem wystukującym skomplikowane podziały na dachu, dołączamy do tej perkusyjnej symfonii nasze melodyjne pochrapywanie.

Encyklopedie i zegarki.

Świt drugiego dnia podróży właściwie nie przynosi nic nowego, poza rosnącym podziwem dla naszego czarodzieja kuchennego – Czesia. Śniadanie okazuje się być tak wielogwiazdkowe, że Droga Mleczna blednie i znika ustępując miejsca Słońcu. Aha! Ale nasze błogie miny wprost promieniujące szczęściem wypełnionego brzucha i w Słońcu wywołują lekki niepokój – To ja już nie jestem najjaśniejsze?

Spokojnie Słoneczko, nie martw się to tylko Cantilena po śniadaniu. Wkrótce wejdziemy do autokaru, poddamy się duchowi disco polo i znów będziesz jedynym jasnym punktem na niebie.

Zbliżamy się do Alp. Ziemia ucieka do nieba gwałtownym gestem wyrzucając w górę lasy i skały. Wiktor i Jarek ze Szwajcarską precyzją i dokładnością dzielą się z nami wiedzą na temat Alp i Szwajcarii. Mają się czym podzielić! Mijamy niezliczone winnice, kamienne domki pasterzy i powoli zbliżamy się ku jezioru Genewskiemu. Perła Alp przepiękna, ale jakby czegoś pozbawiona. Jezioro otoczone miastami i autostradami leży pośród gór jakby nagie, a te, wstydliwie unoszą głowy wysoko, jak najwyżej, żeby nagości nie urazić. Ani pól drzewka, żadnego lasu. Tylko skały, domy i woda, która biegnie ku horyzontowi, do nieba, uciekając od domów, autostrad, silników.

Schodzimy na brzeg milknąc, jakby z szacunku dla tego skrawka dzikiej przyrody, który nie uległ, nie dal się zamienić na cyfry (choć wiadomo, że w jeziorze można ukryć całą ludność Ziemi), tu na brzegu i statystyka i geografia nie mają nic do powiedzenia.

Oczywiście nastrój zadumy, dla równowagi, bardzo szybko ustępuje żywiołowej radości (zwłaszcza młodszej części zespołu), a podziw dla przyrody z wody przenosi się na ląd, gdzie wyraźnie widać, że Stwórca, choć użył tylko żebra ,to jednak pracę swą wykonał idealnie. Tyle ideałów w jednym miejscu! Czy to możliwe? Jakby tego było mało napotykamy się na kolejny ideał, tym razem dzieło rąk ludzkich – Rolls Royce. Sesja zdjęciowa, w takim przypadku, jest oczywistością.

Ruszamy w dalszą drogę. Do Chambery już tylko mały krok.

Veni.

W każdej podróży jest taki punkt, takie miejsce, które dzieli podróż na dwie części. Pierwsza, jeszcze ze świeżym oddechem domu, z myślami w sprawach, które zostały, przy plecakach zapomnianych.

Aż nagle wszystko się zmienia, na horyzoncie pojawia się cel. Takim punktem w naszej podróży była Genewa. Kiedy autokar ruszył z parkingu, w rytmie disco polo oczywiście, myśli pobiegły naprzód. Pojawiły się obawy, jak to będzie, jak nas przyjmą, jak się porozumieć. W ruch poszły rozmówki polsko-francuskie (dyskretnie rzecz jasna), a czwarta z sióstr: Wyobraźnia, rozgrzana przez Niecierpliwość, rozwinęła skrzydła tak, że aż dziw, że się autobus w powietrze nie uniósł.

Bo przecież wiadomo, że Francuzi po angielsku nie mówią, żaby i ślimaki jedzą, a obcych traktują… no właśnie, jak? To się okaże, i to już niedługo.

Pojawiły się pierwsze tunele, wydają się ciasne, wąskie i bez końca. Wyobraźnia szaleje.

Telefon od Tereni, mamy zjechać zjazdem nr 12. Logicznie rzecz biorąc powinien on być zaraz po zjeździe jedenastym, że numeru nie było? – to co z tego- odpowiada rozespana Logika, kiedy musimy wrócić na autostradę po niewłaściwym zjeździe. Faktycznie następny zjazd ma właściwy numer, co poświadcza wielka tablica numerem 12, a także, co ważniejsze, drobna postać Tereni dającej z daleka znaki.

Są i nasi gospodarze. Jacy są, jak nas przyjmą, a przede wszystkim: w jaki sposób dojdziemy do porozumienia? W domu na pytanie: kto zna francuski? odpowiedzieli jedynie Wiktor z Szymonem. Ktoś się wyrwał z angielskim – angielski nie jest konieczny. Aha! To znaczy, że nie znają?

W autobusie słychać szelest wertowanych rozmówek polsko francuskich, gdzieniegdzie słychać słowa jakby z łaciny – to Ci którzy szukając „dzień dobry” w zwrotach codziennych przekonali się, że to nie tu. To może „w sklepie”? Albo „w hotelu”? Gdzie jest to … „dzień dobry”…

Gaśnie silnik, gasną rozmowy, otwierają się drzwi i drobna postać Tereni wypełnia sobą cały horyzont. Jak to możliwe? To pewnie ten uśmiech – dziewczęcy, promienny, jasny, który rozświetla i ją i jej otoczenie. Terenia zaczyna mówić, oczywiście po polsku, jakżeby inaczej, ale jakoś nas to zaskoczyło i jednocześnie uspokoiło. Na pewno się dogadamy, przecież to jasne. Tu jest Ona!

Na słynnym zjeździe nr 12 wysiada młodzież. Podobno będą poruszać się po terenie rowerami. Hmmm… spoglądając na otaczające nas „górki” niejeden pomyślał z wdzięcznością o swojej metryce. Chłopaki wypakowują swoje manele, nieśmiertelny Moniuszko i jego „rycerska” rozbrzmiewają pod niebem błękitnym, czystym, francuskim…

Czas wracać do Chambery. A tam na parkingu zasadnicza grupa naszych gospodarzy. Już za chwilę nasza podróż się skończy. A może to właśnie jest początek? Chwila, w której zabieram swój bagaż i razem z Czesiem i Tadeuszem odjeżdżamy z parkingu „porwani” przez naszą gospodynię – Gilou.

Kolacja pod wielkim drzewem, wino, pierwsze nieporadne rozmowy. Okazuje się, że Gilou zna angielski „tak troszkę” i niemieckiego tyle samo. Czy to wino, a może pastis – języki się rozwiązują i rozmowa zaczyna się toczyć jak to wśród starych znajomych bywa. O tym i owym. I o jedzeniu i o pracy, o Wojnie, o dzieciach.

-A może polskiej wódeczki?

-I owszem, na spróbowanie…

– Bardzo dobre jest to… to takie… obok tego drugiego… – kiedy słów brak, na pomoc ruszają ręce, aż dziw, że z tego jaka wichura nie powstała. Jakoś idzie, a Gilou jest, jeśli to w ogóle możliwe, jeszcze bardziej pogodna niż Terenia.

Przypadł mi w udziale pokój na poddaszu. Wdrapuję się po kręconych schodach przeklinając nadgorliwość podczas pakowania. Wreszcie padam na łóżko.

Nad głową maleńkie dachowe okienko, a w nim gwiazda. Wygląda bardzo znajomo. Lekko filuje, czasem jakby na niebiesko, zupełnie tak samo jak ta, którą oglądałem ze swojego balkonu. Daleko, daleko stąd. W domu. Tak to jest na pewno ta sama gwiazda.

Obawa zasypia bardzo głębokim snem. Ja jeszcze trochę popatrzę sobie na moją gwiazdę.

Obietnica.

Podobno we Francji nawet gdyby zapukać w trumnę odnoszoną na miejsce wiecznego spoczynku, to na pytanie „Sava?” nieboszczyk odemknie jedno oko i grzecznie odpowie „Sava”. Jest w tym odrobina przesady, jak się przekonuję. Tu po prostu, nikomu nie przyszłoby do głowy pukać, gdy ktoś zażywa odpoczynku.

Tak więc kiedy usłyszałem pierwsze prawdziwe, francuskie, poranne „sava” odpowiam:

-Sava! Pewnie, że Sava. A nawet bien! A co!

Gilou przygotowała „petit dejeuner”, no nie taki on „petit” chyba, że na okoliczność najazdu naszego urósł co nieco. Pora ruszać. Jedziemy na próbę do Le Pont-de-Beauvoisin, jakieś 35 kilometrów. Dzień wstał rześki i uśmiechnięty, jakby też chciał wszem i wobec ogłosić, że jest sava i w ogóle. A okolica piękna, że aż strach. Jak śpiewać „Requiem” kiedy tu wszystko śpiewa o pięknym życiu! Zieleń niemalże wiosenna, góry prowokujące do spoglądania w niebo, jezioro, …

Porządek pierwszego dnia pracy tak jak i następnych nieskomplikowany: śniadanie, śpiewanie, piknik, śpiewanie, kolacja, kultura i spać. Śniadanie i śpiewanie obowiązkowe, cała reszta to wisienka na torcie. I faktycznie wobec perspektywy ośmiu godzin prób dziennie, cała reszta kurczy się i maleje do rozmiarów wisienki. Można się zmęczyć od samego myślenia o tym maratonie.

Cyrille stoi przed nami i opowiada o swojej wizji Requiem, o duszach co do nieba, o otchłani co przestrasza, o obietnicy, której nie bardzo dowierzamy, której wypełnienia się domagamy, której nie wiedząc jesteśmy w końcu pewni. Mówi o tym tak spokojnie i pewnie, z lekkim uśmiechem i błyskiem oku… Porywa za sobą, tak po prostu… Rozglądam się dyskretnie dookoła. Nie tylko ja mam sztucznie obojętny wyraz twarzy. Przecież chłopaki nie płaczą.
Ten pierwszy dzień pracy jest jak wypływanie w morze. Port odsunął się od burty niepostrzeżenie, nieodwołalnie. I choć rejs trwa już z pięć minut, wydaje się, że to pięć lat minęło.

Być może to było powodem głupawki jaka ogarnęła ostatni rząd. Cyrille wybacz, to pewnie z powodu upału, dwudziestu lat, wody gazowanej, odreagowania powiewu mistycznego, dziewczyn i jeszcze kilku powodów (niepotrzebne skreślić).

Sytuację ratuje piknik. Idziemy nad rzekę przez wymarłe miasteczko. Zastanawiam się czy powodem tej ciszy jest upał, czy może wakacje? Wkrótce cisza zostaje przepłoszona, nad rzeką rozlega się gwar jak pod wieżą Babel. W użyciu mieszanka języków europejskich dająca w efekcie jeden wspólny ludzki język porozumienia.

Wracamy do „La Sabaudia” druga część próby. Jak ten czas powoli leci. Przecież tam już czeka na nas jezioro! A tu jeszcze tyle pracy.

Lac d’Aiguebelette, pięknie brzmiąca nazwa, nie do powtórzenia, piękne jezioro, które widoczne było z drogi. To wszystko nic, wobec wrażenia jakie robi, kiedy się stanie nad brzegiem. Widok jak z obrazka. Otoczone przez góry, z niewielką wyspą i oczywiście na urwistym brzegu wieś i mały kościół na wzgórzu. No i ten kolor… nie do opisania, piękny, zmienny, jak kobieta.

Tu mieści się centrum wydarzeń festiwalowych. Tu też odbywa się oficjalne przywitanie gości z Polski, czyli nas. A że Francuzom obca jest liturgia pokłonów, rzecz cała odbywa się pod drzewem, szybko, sprawnie. Poncz już czeka… Można pływać.

Gwiazdą wieczoru ma być kwartet jazzowy „Impérial Quartet” Oczekiwanie nieco się dłuży, więc chłopaki łapią za gitary, akordeon, harmonijkę i już wkrótce nad wodą rozlega się śpiew tradycyjny: od Dżemu począwszy na Sokołach skończywszy. Od okrągłego domu leci facet z kontrabasem, zaczynają się tańce, coraz więcej ludzi gromadzi się wokół grających – ot jeszcze jedna atrakcja festiwalowa.

Wreszcie wraz z zapadającym zmrokiem zaczyna się koncert właściwy. Kontrabas, perkusja i saksofony – w tym saksofon kontrabasowy. Ogromny, a dźwięk jakby prosto z Hadesu. Zaczyna się ostra jazda. Panowie grają z taką energią, radością, żarem, że aż podrywa z miejsca. Dalej pod najbliższe drzewo łap dzidę i tańcz do upadłego, a potem…

Koniec. Rozlega się z ciemności tęskne zawodzenie, tym razem najmniejszego z rodziny saksofonów, olbrzym na scenie zamiera, gasną światła… Chcę biec… Gonić coś… Co? Gdzie? Dlaczego?

To jeszcze nie koniec. Każą nam odjeść od budynku. Będzie jeszcze widowisko „światło i dźwięk”. Wyobrażam sobie fajerwerki, grę świateł na ścianach i do tego jakaś „muzyczka”.

Tymczasem w ciemności zapala się żółtym światłem jedno z okien. Rozpoczyna się historia. Opowiedziana w prosty a jednocześnie przejmujący sposób bajka o życiu, o porozumieniu, a właściwie jego braku, o samotności.

Rozgwieżdżone niebo obiecuje piękną pogodę na następny dzień. Pora wracać.

Niedziela

Niedzielna Msza św w tutejszym karmelu. Kościół podzielony na trzy części wertykalnie. Droga do nieba. Najniżej nawa, do prezbiterium trzeba wspiąć się na oko jakieś 2 piętra, nad tym wszystkim góruje ołtarz, a za szczytem klauzura. Wzgórze Moria. Abraham już właśnie odszedł wspierając się na Izaaku, a zza szczytu słychać anielskie głosy. Jakub śni swój sen o aniołach? A może to nie anieli tylko karmelitanki? Czy to ważne? Obietnica jest ta sama.

Próba. Wgryzamy się coraz głębiej w tekst Requiem. Już nie ma nic tylko te Mozartowskie nuty, ten tekst przejmujący. Gdzieś w podświadomości trwa historia dramatyczna Lacrymosy, zawsze w tym miejscu czuję ciarki. I żeby już tak całkiem nie odfrunąć, zaraz po lacrymosie jest „Amen”. No tak przygotowujemy przecież niecodzienną wersję opracowaną przez niejakiego R. Lewina. Odkopał nieznany rękopis czy coś takiego. W każdym bądź razie napracował się pan profesor nieźle, poprzewracał w utworze co tylko się da. A na deser dołożył tę część, która długo będzie spędzać sen z powiek śpiewakom. Co tam się w tych nutach dzieje. Nie powiem, dla oka to nawet nieźle wygląda. Tylko trudność polega na tym, że publiczność chce Requiem posłuchać, nie pooglądać. Jedyny ratunek w orkiestrze. I w spokoju Cyrilla, który nie wyrywa sobie włosów z głowy, tylko cierpliwie tłumaczy dlaczego chciałby usłyszeć takie lekkie a a a a men.

Artur pracuje nad Ave Verum i Crucem Tuam. To właśnie On otworzy i zamknie koncerty w piątek i niedzielę. Jest pełen energii i bynajmniej się nie oszczędza. Wkłada w próbę tyle serca jakby to był już koncert. Na koniec wydaje się, że jest zadowolony, choć Crucem okazuje się utworem trudnym. Ale jeszcze mamy dosyć czasu przed sobą. Zdążymy.

W powietrzu czuję wzrastające napięcie, robi się coraz goręcej, jest parno. Koniec próby. Wracamy do Chambery szybko, bo dziś wieczorem Gilou urządza party w ogrodzie. Tymczasem nad doliną zbierają się czarne jak noc chmury, z daleka słuchać gniewne pomrukiwania nadciągającej burzy, ale to wszystko nie zdaje się zbytnio martwić naszej Gilou, która spogląda w niebo, chwilę myśli i każe nam przestawić stolik bliżej domu.

Ulewa rozpoczyna się pięć minut potem. Kiedy przychodzą pierwsi goście, pełnimy z Czesiem i Tadziem honory domu wobec polskiej części. Wkrótce całe towarzystwo miesza się, dom wypełnia wielojęzycznym gwar. Wino robi swoje, nastraja do rozmowy, znikają drobne przeszkody w postaci języków nieznanych. Patrzę na całe to towarzystwo, które jakby się sto lat znało. Właśnie wpadli na sąsiedzki piknik. Jak co niedzielę.

Z grilla oczywiście nici, ale przecież jest jeszcze piekarnik. Kiełbaskom to bynajmniej nie zaszkodziło. Zresztą wszyscy są tak zajęci, że Cloud roznoszący owe gorące przysmaki często musi użyć całej mocy swego głosu:

-Może kiełbaskę? – pada po francusku pytanie, którego treści można domyślić się z szerokiego gestu zapraszającego do dymiącej smakowicie tacki.

-Ależ nie, dziękuję, już się najadłem- pada po polsku odpowiedź, jej skutkiem kolejna kiełbaska wędruje z tacki do ręki, a Cloud do kuchni po następną porcję. I po co komu znajomość języków?

Nie może braknąć muzyki. Jakiś czarodziej wyczarował gitarę. Dochodzi północ a tu nikomu nie chce się iść do domu. Jeszcze chwilkę, dobrze? Jeszcze…

Toast.

Nad górami przewalają się całe stada chmur. Przez niebo wędruje ogromna gromada antylop z gatunku cumulonimbus, nimbostratus i co tam jeszcze. Jedne statecznie posuwają się górą, inne jakby opadłe z sił, a może za dużo wina, przelewają się przez szczyty i granie. Jakieś szare pasma włóczą się w połowie drogi między niebem a ziemią, jakby niezdecydowane, czy należą do wód niebieskich, czy też ziemskich.

Zrobiło się szaro, pojawia się znużenie. Czy na świecie istnieje jeszcze coś poza Requiem?

Tak! Poza requiem można zobaczyć na ten przykład opactwo Hautecombe założone przez cystersów w XII w. nad Lac du Bourget. Nasi gospodarze są bardzo radzi, że mogą nas zaprosić do tego ważnego dla nich miejsca. Opactwo zawieszone jak kamienne gniazdo nad taflą jeziora robi niesamowite wrażenie. Zwłaszcza dziś, kiedy trudno odróżnić niebo od ziemi, od jeziora. Wszystko spowite szarym całunem chmur, szare są mury opactwa, szary kolor ma woda, za szarym welonem góry.

Tu swoje spotkania ma między innymi wspólnota Chemin Neuf (Nowa Droga) ekumeniczna wspólnota założona w latach 70 w Lyonie. Zwiedzamy kościół pocysterski, wystawę fotografii. Schodzimy nad wodę. Panuje tu dość duży ruch. A jednak nie mąci to atmosfery wyciszenia, spokoju, jaka panuje w tym miejscu.

Dziś atrakcji nie brak. Droga do opactwa to prawdziwa górska serpentyna. Jestem pełen wdzięczności i podziwu dla naszych kierowców. Choć to pewnie nie było dla nich zbyt trudne. Jednak do Grenoble nie jest stąd daleko. Pamięć doskonale przechowuje obrazy…

Na szczęście wracamy inna drogą, bo czeka nas wizyta w Chateau. Po wyjściu z autobusu kilkaset metrów ostro pnącej się w górę drogi. Wspinaczkę umila towarzystwo osiołków, które ze zdziwieniem obserwują jak „Korona Stworzenia” dźwiga bagaż swej mądrości i posapując wdrapuje się nie wiedzieć czemu w górę. Przecież tu taka pyszna trawa.

Tak. Za to na górze widok taki, że już nie chcę ani sera, ani wina. Niczego nie chcę, tylko usiąść na kamiennej ławeczce, i patrzeć…

Na wprost Chateau – jezioro Auigbelette… Szmaragdowy skarb…

Odrywam się na chwilę od podziwiania skarbów. Wzywają pod namiot, gdzie gwar, jakieś przemowy. Okazuje się, że na spragnionych kąpieli czeka basen.

Na mnie czeka Lak le Auigbelette. Moja ławeczka zajęta przez Grażynę. Gdyby ktoś chciał zrobić pomnik natchnienia, to powinien zobaczyć ten obrazek.

Wycofuję się cichcem, jak z kościoła w środku nabożeństwa. To nieładnie tak przeszkadzać.

Muszę zostawić całe towarzystwo, widoki i osiołki, ponieważ Clodowie zapraszają dziś do teatru. Strój mam cokolwiek nieodpowiedni ale radzą nie przejmować się, wiec się nie przejmuję.

Okazuje się, że to nie teatr tylko stara stodoła. Rząd podtrzymujących dach słupów oddziela widownię od sceny. Na scenie pianino, łóżko, ekran. Zobaczymy Siedem Grzechów Bertolda Brechta. Sztuka jest po niemiecku i angielsku. Uproszczona do granic możliwości, właściwie to monodram ze statystami w tle. Genialnie zagrany!

Kiedy umilkły ostatni dźwięki fortepianu, przed oczami mam moją drogę do Luizjany, nad Missisipi. Moje siedem grzechów. I chyba nie tylko ja, bo brawa na początku brzmią nieśmiało. Za to po chwili wybuchają z taką siłą, że aż strach. Anna ociera łzę z oka…

Późna noc. Jak po każdym wydarzeniu festiwalowym zaprasza się gości do degustacji tutejszych win i serów. Pojawia się i Anna. Otoczona przez mały tłumek, uśmiechnięta, szczęśliwa. Chciałbym podejść i powiedzieć coś.

Podejdę i co powiem?

– Przepraszam bardzo, chciałem powiedzieć, że bardzo podobała mi się Pani rola. Była w tym prawda i zaangażowanie i w ogóle. Ja przepraszam, że bełkocę ale tak się składa, że nie znam Pani języka, ani innego żadnego, ble ble ble.

Więc może lepiej pójdę po jeszcze jedno wino i wzniosę toast za wszystkie Anny świata. O tak! Tak będzie zdecydowanie lepiej!

Może ktoś wzniesie toast i za mój domek na prerii.

Porozumienie .

Promień słońca przebył ośmiominutową drogę przez kosmiczną pustkę, przemknął między liśćmi wielkiego drzewa, bez wysiłku przeniknął przez szybę, jeszcze tylko lustro i na końcu mój nos. Zaczął się dobry dzień. Po wczorajszej szarzyźnie ani śladu. To wszystko nastraja bardzo optymistycznie. Słyszane na każdym kroku „Sava” już nie dziwi. Patrzę jak światło rysuje wokół głowy Gilou srebrzystą aureolę. Próbuję policzyć dni, które minęły odkąd pierwszy raz przekroczyliśmy próg jej domu. Pięć? A może mniej? To niesamowite jak nas tu przyjęto. We Francji, o której powtarza się, że obcych to niezbyt kocha, że to co francuskie to dobre a co nie – to nie, i wiele podobnych bzdur. Widać na próbach jak postąpiła integracja, już nie siedzimy osobno my, osobno oni. Trudno uwierzyć byłoby komuś z zewnątrz, że na sali działają wspólnie cztery zespoły. Jakieś czary?

Gilou razem z sąsiadem Cloudem omawiają plany na jutro. Mamy do wyboru wycieczkę w góry, nad jezioro, koncert kontrabasistki i co tam jeszcze. Cud polega na tym, że oboje zaczęli mówić do nas po francusku, a my odpowiadamy po polsku. I żadnego to nie stanowi problemu. Za to jest kupa śmiechu kiedy orientujemy się co się stało.

Cyrille ogłasza pod koniec próby, że to nasze ostatnie spotkanie w tym gronie. Jutro dzień przerwy, a w czwartek próba z orkiestrą, że dziękuje za włożoną pracę, że było wspaniale… Dzień jak co dzień. Taki normalny. Osiągamy stan pełnego zadomowienia tu w Chambery, gdzie wszystko jest takie inne, takie nie swojskie. Skąd do domu tak daleko. A jednak dzięki tej niezwykłej przyjaźni, jaką nas obdarzyli „Francuzi” tęsknota za domem zdecydowanie mniej boli.

Pytanie Clouda czy chciałbym zobaczyć rozbieranie samochodu?

-No jasne.

-W takim razie o 19 wyjazd.

Oczywiście rozmowa odbyła się w języku „ludzkim”, czyli mieszance wszystkich języków będących akurat pod ręką i zrozumiałem, że pójdziemy na jakiś happening na rynku. Okazuje się, że nie pójdziemy, tylko pojedziemy, nie na rynek, tylko do wsi 30 km od Chambery, i nie będzie rozbierany tylko naprawiany. Samochód. Tyle się zgodziło. Reszta to nieistotne szczegóły.

Na placyku przed kościołem spory tłumek, wśród którego rozpoznaję znajome twarze. Rozglądając się wokoło spostrzegam monument obowiązkowy w każdej francuskiej miejscowości. Pomnik poświęcony pamięci ofiar I Wojny Światowej. Bardzo prosty. Tylko krzyż i lista nazwisk. Zawsze jest to długa lista. Tak i tu, wiele nazwisk powtarza się – krewni? Bracia? Nazwiska ułożone są wg dat. Najbardziej wzruszają zapisy z listopada 1918. Koniec był tak blisko.

Zapada zmrok, a wraz z nim pojawia się na placyku ekipa mechaników. Zaglądają pod maskę starego grata zaparkowanego w kącie. Odpalają maszynę i przenosimy się wszyscy na łączkę poniżej.

– Ten silnik wydawał taki odgłos: ” wrrrrrr brum brum buch”

– To może być karburator.

– A nie świece?

– A to takie coś elektroniczne, kto wie co to?

– Zostawmy to w spokoju, to może być alarm.

– Przydałby się hydraulik z Polski.

– Co robimy?

– Jak nie wiesz co zrobić, wymień silnik!

Brzmi znajomo? To tylko próbka dialogów z przedstawienia jakie rozegrało się przed naszymi oczami. Czwórka aktorów wymontowała z samochodu silnik, założyła nowy, i odjechała. Przy okazji trochę opowiedzieli o sobie. I chyba też o nas.

Po spektaklu tradycyjna lampka wina i rozmowy pod gwiazdami. Ach wieżo Babel coś ty narobiła! Ile wysiłku trzeba włożyć żeby zrozumieć drugiego człowieka. Ale za to jaka satysfakcja jeśli się uda!

Wracamy do domu grubo po północy. Gilou i chłopaki już dawno śpią. Ale drzwi zostawili otwarte. W korytarzyku kartka: Jutro śniadanie trochę wcześniej. I małe piwo na wypadek, gdyby chciało się pić. Wdrapuję się po schodach na „swoje” poddasze.

Mont Blanc.

-O czym rozmawiają Francuzi po jedzeniu?

-O jedzeniu!

Pytanie to padło przy stole w domu Izabel, właśnie zjedliśmy wspaniały, złożony z regionalnych potraw obiad. Mąż Izabel wspomniał coś o kolacji i rozpoczęła się dyskusja. Wspaniała, żywiołowa, francuska, gdzie słowa toczą się jak górskie strumienie, emocje rozgrzewają krew… bo idzie o rzecz najistotniejszą z istotnych, o sens życia, o ducha, duszę i żołądek. Żeby to zrozumieć trzeba być Francuzem? Generał de Gaulle nie rozumiał (Jak można władać krajem, który ma ponad 100 gatunków sera- mawiał) i przegrał wybory. Myślę, że można spróbować ich namiętność zrozumieć popróbowawszy choćby kilku z tych stu gatunków, o winie już nie wspomnę. Ech….

Izabel orientuje się, że siedzimy jak na tureckim kazaniu, podejmuje autorytatywnie jakąś decyzję i ucina rozmowę na tematy żywieniowe. Dziś dzień wolny od próby, który spędzamy w towarzystwie Izabel, jej rodziny i przyjaciół. Stół obok domu, za plecami ogródek wznoszący się wysoko ponad dachem, dom ma wielkie okna, tak by nie przeszkadzały w podziwianiu widoków. A z drugiej strony widok na dolinę prowadzącą do jeziora du Bourget, i oczywiście góry.

W ogródku, wokół domu, w domu co krok można natknąć się na jakąś rzeźbę wykonaną przez męża Izabel. Rozmawiamy o serach, żałobie narodowej, Requiem, czasach Solidarności, o tym jak krucho dziś z pracą, o tym i o owym… I znów o jedzeniu.

W celu spalenia zbędnych kalorii, jedziemy w góry. Zobaczymy Mont Blanc. Droga pnie się w górę, do punktu widokowego na wysokości 1500m. Po wyjściu z samochodu jeszcze kilka kroków do tarasu a tam…

W którą stronę patrzeć, gdzie odwrócić głowę, czy to już raj? W dole miasto, z tej perspektywy raczej dziecinna zabawka z klocków porozrzucanych wśród zieleni. Za miastem jezioro, a dookoła Alpy. Szczyt za szczytem, wciąga wzrok, zmusza do ucieczki, dalej i dalej, aż strach co się stanie, jeśli tej gonitwy nie zatrzymam…

Na szczęście w powietrzu pojawia się mgiełka, która roztapia w sobie skały i niebo w jeden błękit, wzrok dotyka nieba. Wraca spokój. Teraz to ja się oddalam, od hałasu, zgiełku, natłoku myśli, spraw… Rzeczy nabierają właściwych rozmiarów, proporcji.

Wśród szczytów wypatruję najwyższego, to oczywiście będzie Mont Blanc – Biała Góra. Jest! To na pewno będzie ten! Migawka strzela raz po raz, szukam najlepszego ujęcia, chcę zapamiętać w fotografii tę ciszę, spokój, oddalenie od kłopotów… trochę jestem rozczarowany. Jednak ten szczyt, choć z otaczających go wystrzela w niebo… hmm szczerze mówiąc to nawet biały nie jest, ale tyle się mówi o topnieniu lodowców.

– Zrobisz mi zdjęcie z Mont Blanc? – prosi Tadeusz.

– Jasne, stań o tu, trochę w lewo, tak, dobrze….

-Robicie sobie pamiątkowe fotki? To jeszcze z Mont Blanc zróbcie.

-Jak to „zróbcie”, przecież robimy!

-Nie, to nie jest Mont Blanc! Mont Blanc jest z drugiej strony!

Odwracam się, spoglądam we wskazanym kierunku. Przede mną kłębowisko chmur piętrzące się nad skałami, a z chmur wystaje bielsza od obłoków góra, z małą czarna plamką. Mont Blanc.

Tu szczyt… lękam się spojrzeć w przepaść świata ciemną.

Spojrzę… Ach! pod stopami niebo i nad głową

Niebo… Zamknięty jestem w kulę kryształową;

Gdyby ta igła lodu popłynęła ze mną

Wyżej – aż w niebo… nie czułbym, że płynę.

Juliusz Słowacki. Kordian. Akt II

 

Motyl

Sprawy nabierają takiego tempa, że zaczynają się zacierać. Powróciliśmy na salę prób po przerwie, ale czy to możliwe, żeby to był tylko jeden dzień? Kolacja pod figowym drzewem była wczoraj? Wielki, rozłożysty figowiec, biblijne drzewo. Taki sam dawał schronienie przed palącym słońcem ojcu Abrahamowi, kiedy w jego cieniu rozmyślał o obietnicy, a może to był sen? Sen nocy letniej, w Chambery.

Orkiestra festiwalowa składa się z doskonałych muzyków, którzy grają ze sobą ten jeden jedyny raz. Dziś pierwsza próba wspólna chóru i orkiestry. Są świetni. Nie poddają się drobnym niedogodnościom, choćby takim jak nieodpowiednie nuty. Pan R. Lewin naprawdę mocno się napracował, nad partią orkiestry też. Po krótkiej przerwie sytuacja zostaje opanowana, na salę docierają odpowiednie nuty, zaczynają się muzyczne czary. Tu gra i śpiewa grubo ponad sto osób, poddanych we władzę wyobraźni i woli jednego dyrygenta. Jednocześnie każdy zachowuje swoją indywidualną wolę, wyobraźnię, wrażliwość. A to wszystko ma ze sobą współgrać według zamysłu gościa, który żył trzysta lat temu. To działa. Cyrille chciałby coś tam, żeby było lekko, rozmawia z orkiestrą już dłuższą chwilę, więc chór powoli rozłazi się po sali. Powietrze wypełnia się delikatnym szumem rozmów, który ma wybitnie usypiające działanie. Znów jestem w Aix Les Bains, starorzymskim uzdrowisku, pod łukiem sprzed 2000 lat.

Fascynują mnie drewniane okiennice, obowiązkowa ozdoba każdego okna. Przymknięte kojarzą się z przysłoniętymi długimi rzęsami dziewczęcymi oczami. Dyskretnie, filuternie podglądają świat. Jednocześnie chronią wnętrze przed wścibskimi spojrzeniami. Kiedy indziej, szeroko otwarte zapraszają, przyciągają wzrok do wnętrza. Jednocześnie sprawiają, że mury domów stają się jakby lżejsze.

Odpowiednie nuty też stały się lżejsze. Idziemy dalej. Strona za stroną zbliżamy się do końca. I wreszcie padają słowa, niespodziewane? Choć właściwie od paru dni konsekwentnie zbliżamy się do tego momentu. Koniec. Jutro koncert.

To już?

Trzeba uprzątnąć salę, złożyć praktykable, krzesła.

Nagle otwierają się drzwi i na salę wpada biała postać. Zaczyna wirować w szalonym tańcu. Jedna z dziewczyn ma dziś urodziny. W stroju z epoki Mozarta postanowiła zrobić wszystkim niespodziankę. Nasi muzycy stają na wysokości zadania, akordeon już tnie na trzy. Po chwili cała sala wiruje w takt la valse musette. Pośrodku biały motyl. Jak prawdziwy. Motyl porusza się tak lekko, zwiewnie, jakby nie do końca był pewny kierunku, jakby nie wiedział gdzie ma lecieć. A tak naprawdę jest tak nieważki, że każdy podmuch powietrza, każde westchnienie wpływa na kierunek lotu. Nasza tancerka rozmywa się w powietrzu, pozostaje po niej tylko biała smuga, i pewnie rozpłynęła by się bez reszty gdyby nie skończyła się muzyka. A potem „Plurimos” i „Rycerska” nieśmiertelna, i francuskie sto lat, i śpiewy góralskie, i wino, które każe piąć się do słońca, i piwo twardo kotwiczące do ziemi. I znowu wszystko się miesza. Trochę z żalu. Bo to właściwie po raz pierwszy padło to słowo. Koniec. Dobijamy do brzegu. Wiele się jeszcze może wydarzyć, ale już jutro finał naszej pracy. Koncert.

Wieczorem jak zwykle jadę z Cloudem na koncert. Tym razem kwartet smyczkowy i muzyka współczesna. Nawet bardzo współczesna. Jeśli dobrze rozumiem to są to utwory napisane zupełnie niedawno, przez młodych kompozytorów, którzy wprowadzają nas w tajniki swoich kompozycji, przed ich wykonaniem. Tylko biedny Bela Bartok nie mógł liczyć na żadną uczoną introdukcję. Zaczyna się wirtuozowski popis, kościół wypełnia się nie dźwiękami ale wręcz fizycznie odczuwanymi emocjami muzyków. Szkoda tylko, że to wszystko to raczej niebudujące, agresywne, gniewne. Ale może po prostu się nie znam? Przypominam sobie białego motyla poddającego się sile westchnień, tęsknię do tej delikatności, nierealności, zwiewności. Tymczasem skrzypce skrzypią, muzycy sapią, stukają, wydobywają z instrumentów przerażające dźwięki, by powiedzieć, że wszyscy ludzie, na całym świecie są tacy sami.

Zgadzam się. Wszyscy ludzie kochają motyle.

Wielka Cisza

Wielki dzień, dzień koncertu rozpoczął się od Wielkiej Paniki!!!. Autor tych słów ogarnięty pomrocznością w jasny dzień, biegał po schodach wrzeszcząc:

-Larum mości Panowie! Zaspalim! Koniec świata będzie!!!

Wypracowane przez tyle dni sposoby porozumiewania się z Gilou, zawodzą. Trudno się dziwić, gdzie rządzi pani Panika, nic nie ma prawa dojść do głosu, chyba, żeby jej przytakiwało. A skoro nie rozumieją mnie nawet moi koledzy, to co się dziwić staruszce? Czy oni wszyscy nie widzą która godzina? Co się u licha dzieje! Jakie śniadanie?! Jechać trzeba!

Gilou poddaje się atmosferze. Musi zadzwonić do Tereni, ona na pewno pomoże, ona zna ten dziwny język, a co najważniejsze – ma plan pracy, wyjazdów, zbiórek, koncertów. Wszystko. Tylko gdzie podziała się kartka z telefonami? Zawsze tu była, na stoliku. Dziwne …

Dziwny jest także spokój Tadzia i Czesia. Idę do siebie po telefon. Kiedy wdrapuję się na poddasze po krętych, stromych schodach coś się odkręca w głowie… dziś koncert. Wyjazd po obiedzie… Ale wstyd…

Droga do Entremont-le-Vieux to prawdziwa górska serpentyna. Wije się, kluczy jakby miała za zadanie nie doprowadzić do celu, lecz ukryć jakąś tajemnicę. Auto skręca w lewo, w prawo, w lewo, znowu w prawo i w prawo i jeszcze raz. Słońce tańczy wokół nas. Oj panie Kopernik, czyś pan rzeczywiście ruszył ziemię?

Wreszcie wyjechaliśmy na samą górę pasma Chartreuse. Wyżej to już tylko kozice. Dookoła wsi nagie górskie szczyty, nad wszystkim góruje le Graniere po prostu Szczyt. Wygląda jakby jakiś olbrzym odgryzł spory kawał góry. W tych okolicach przez pokolenia przetrwała pamięć o trzech wioskach zniszczonych przez przewracającą się górę.

Próba wypada tak sobie. To podobno dobry znak. Znak nadciągającego, koncertowego skupienia. Wracam na salę gdzie mamy oczekiwać na koncert. Jakieś szczegóły i drobiazgi urastają do rangi niepojętej. A to komuś czegoś brakło, albo też zbyt wiele właśnie. Pamiętam, nie wiedzieć czemu, widoczny z okna, pokryty machami dach stodoły. Robi się coraz ciaśniej. W poszukiwaniu odrobiny ciszy wymykam się z sali, by pójść gdzie oczy poniosą. Więc idę jak mrówka, śladem innych mrówek. Docieramy nad rzekę. W porządku, może być. szmer wody na kamieniach uspokaja. Zresztą tej ciszy i samotności to aż tak wiele nie potrzeba. Bez przesady. Powoli łąka zaludnia się, tworzą się grupki. A do szmeru strumienia dołącza się gwar rozmów, śmiech…

Wejście ponad 130 osób dało publiczności lekcję cierpliwości. O jak to długo trwa, mam czas by dokładnie przyjrzeć się wypełnionemu po brzegi kościołowi. Wszedłem na samym początku. Wreszcie gasną światła. Artur podnosi ręce, niezbyt szybkim, szerokim gestem. Zaczęło się… Na początek Crucem Tuam Pawła Łuczaka. Trochę wprowadza w nastrój, trochę pokazuje na co nas stać.

A już po chwili zaczyna się Requiem. Kościół wypełnia się dźwiękami. Zaraz rozpadną się mury. Już nie ważne czy coś tam jest dobrze, czy nie dobrze wyuczone. Czy Amen pójdzie czy nie. Ważna jest opowieść. I mam wrażenie, coraz silniejsze, że to trochę inna historia, niż ta którą się opowiada zwykle śpiewając Requiem. Quam olim Abrahae promisisti, et semini jus.

Nie wiadomo kiedy i jak, a tu już koniec. Burza braw, ukłony, podziękowania. Przed orkiestrą ponownie staje Artur. Ave Verum. Koniec. Powoli, nieśpiesznie cisza zajmuje swoje miejsce. A tam za górą, gdzie zaszło słońce kilkunastu biało odzianych mnichów gromadzi się by wychyliwszy się na moment z Wielkiej Ciszy, wyśpiewać radość z obietnicy.

Niebo

I. Tradycja cyrku ma tutaj bardzo głębokie korzenie, jesteśmy wszak na terenie Imperium Romanum. Można sobie różne wyobrażać rzeczy, ale wyobrazić sobie rzymską osadę bez choćby amfiteatru? Ciężka sprawa. Dzisiejszy cyrk jest jakby negatywem swojego pra pra przodka. Nakryta kopułą przestrzeń, zamyka w sobie nas i publiczność. Jak soczewka skupia wszystko co się pod nią dzieje. Mam wrażenie, że nasze śpiewanie i ich słuchanie staje się fizyczną rzeczywistością, nowym stanem materii, z której Artur coś rzeźbi. Ugniata rękami, nadaje formę i kształt. Stwarza nowy świat, dla którego ten namiot będzie niebem.

Byt to jednak ulotny. Istnieje tylko tu i teraz. Możemy sobie zabrać w pamięci drobne jego okruchy. Odtworzyć życzliwe zdziwienie jakie wzbudził Szymon anonsując kolejne części koncertu po Francusku, chwilę dekoncentracji, kiedy jakaś litościwa ręka uniosła ściany namiotu, by wpuścić nieco powietrza, radość, brawa, ukłony… Nie, to wszystko jest wyłączną własnością tych, którzy dali się zamknąć pod kolorowym kloszem który stanął nad brzegiem jeziora.

II. Po tylu dniach spędzonych w Chambery, przyszła pora, by wreszcie bliżej poznać miasto. Przewodnikiem jest Philip, wysoki postawny mężczyzna, a tłumaczką jest niepozorna staruszka. Ta drobna kobieta to przecież pani Maria (…), wieloletnia współpracowniczka Paryskiej Kultury. Historia Europy współczesnej. Przyjechała z Lyonu, by zobaczyć się z Polakami.

Wchodzimy w miasto, w wąskie uliczki i cofamy się w czasie, do Rzymu, średniowiecza, Templariuszy, Całunu, książąt Sabaudzkich. Ponad miastem wznosi się wieża z carillonem, największym w Europie, znowu zanurzamy się między średniowieczne kamienice, wąskie jak wąwozy uliczki, studnie podwórek… Zza kolejnego zakrętu wyłania się bryła potężnego kościoła franciszkanów, średniowiecznej katedry. Philip to przewodnik najlepszy z możliwych, bo kocha swoje miasto miłością autentyczną, wie prawie wszystko, a jeśli nawet by nie wiedział czego to wystarczyłoby zapamiętać jego zauroczone miastem oczy. I niebo, niebieskie najpiękniejszym błękitem świata. Tak pięknym, że budowniczowie katedry postanowili stworzyć jego iluzję na sklepieniu swojego kościoła. Wydało im się świętokradztwem odgradzanie ludzi kamieniami od widoku nieba.

III. Bal. W nocy, nad jeziorem. Na scenie tchnący niesamowitą energią zespół. Rozbrzmiewają dźwięki całego świata, samba, polka, za chwilę tango, i jakieś coś bliżej nieokreślone, nieważne, ważne że do tańca. Powoli zaludnia się improwizowany parkiet. Nie ma ścian do podpierania, dookoła czarna noc, trzeba między ludzi. Tu, oczy błyszczą, albo to gwiazdy. Jak nie stracić głowy, kiedy mówi się tylko oczami, a dłoń ściśnięta w dłoni, jedynym stałym punktem na ziemi, a wszystko wiruje w takt paryskiego walca:

Comment ne pas perdre la tête

Serrée par des bras audacieux

Car l’on croit toujours

Aux doux mots d’amour

Quand ils sont dits avec les yeux

Już pora. Wracamy do domu. Cichnie muzyka w miarę jak oddalamy się od jeziora. Nad głową niebo gwiaździste. Takie samo jak tam nad balem, niebo letnie, uwodzące, czarujące… Jak tu nie stracić głowy…

Krąg

I. Niedziela. Novalaise. Nasza druga niedziela we Francji, nasz drugi koncert. Tym razem jedziemy do Novalaise. Mała miejscowość za górą. Autokar musimy zostawić na parkingu poza centrum, bo w okolicach kościoła właśnie trwa cotygodniowy jarmark. Idziemy uliczką, wzdłuż której rozkładają się stragany z różnościami „własnej produkcji”: wędliny, tkaniny, z Chin sprowadzane t-shirty, plastikowe koszmarki dla dzieci(?!), prawie jak na Zielińskiego, prawie, ale… tych serów i wędlin podrobić się nie da, a gdzieby je można u nas choćby zobaczyć…

Zresztą tu też nie za bardzo mamy czas na podziwianie. Zaczyna się Msza. Mam dziwne wrażenie, że ksiądz jest tu gościem. Wrażenie to potwierdza się podczas ogłoszeń – ogłoszenia parafialne to głównie kalendarz odwiedzin poszczególnych miejscowości. Do Novalaise powróci za sześć tygodni.

Program koncertu taki sam jak wczoraj, ale śpiewa się zupełnie inaczej niż w namiocie. I to nie tylko ze względu na akustykę. Tam było wielkie skupienie, a tu jest wszystkiego więcej: skupienia, żaru, żartu. Głupawka dopada mnie w Hej dziewczyno: tekst refrenu został potraktowany, powiedzmy sobie niezbyt dosłownie, choć na pewno zachowany został klimat utworu.

II. Piknik. Wracamy do Pont de Beauvoisin na piknik. Tu się wszystko zaczęło. Tu jest nasze miejsce nad rzeką – dziś zajęte przez miejscowych Romów, którzy ustępują co nieco miejsca i już po chwili kamienne stoły nikną pod stosami misek, miseczek. Leje się wino. Tak jak co dzień. Jedzenie to bardzo ważna rzecz, a rozmowy przy jedzeniu nie są jak przyprawa – nigdy ich za wiele. Rozmowy to raczej główne danie, którego nikt tu sobie nie żałuje. Tworzy się niesamowita kompozycja złożona ze smaków, zapachów i dźwięków. Gadanina przy stole, to nie jest ucieczka przed ciszą, a raczej sposób na dopełnienie harmonii. Dobre jedzenie, piękna okolica, obecność przyjaciół. Trzeba się tym koniecznie podzielić, wypuścić na światło, na słońce, żeby nie zmarniało, żeby rozkwitło.

III. Sen. Rozmawiamy w domu Cirylla o przyszłości. Jak wykorzystać to wszystko co się wydarzyło w ciągu ostatnich dni.

-We have a dream. – mówi Cirylle – Zrobimy wspólnie to i tamto, przyjedziemy do Wrocławia, języki… porozumienie… muzyka… Cirylle snuje plany na przyszłość, z takim zapałem, żarem, że przez moment czuję jakby się to wszystko już działo w tej chwili, a może właśnie już było. To jest jak sen, sen nocy letniej. Kiedy powrócimy do naszych Aten, trudno będzie uwierzyć, że to wszystko naprawdę miało miejsce. A może faktycznie dopiero się stanie? Koło nie ma końca.

IV. Kościół pokarmelicki w Pont de Beauvoisin będzie miejscem kolejnego wykonania Requiem. To zupełnie inna świątynia niż ta w Chartrusach, szeroka przysadzista, jednonawowa. Orkiestra brzmi tu o wiele potężniej niż tam, mam wrażenie, że chór cokolwiek ginie w tej akustyce.

Czekamy zmierzchu. Ostatnie ogłoszenia.

– Po koncercie proszę się nie rozchodzić, mamy Wam coś do powiedzenia – prosi Terenia. Powoli do głowy dociera myśl, że to nasz ostatni koncert w Sabaudii. Jutro…

Tymczasem wchodzimy do kościoła. I tak jak ostatnio, trwa to bardzo długo. Gasną światła. Zaczyna się. Cirylle zmienia Artura, orkiestra grzmi, przewracam kolejne strony nut, to już ostatnia. Jeszcze Ave Verum.

To już naprawdę koniec.

V. Stoimy w mroku, światełka rozstawionych na klombie świec z zapałem usiłują rozproszyć ciemność. Spalają się w tej robocie. Niestety, noc się nie poddaje, małe płomyki ostatnim wysiłkiem podrywają się ku niebu i po kolei gasną. Wszystko ma swoje miejsce. Noc też. I to nawet dobrze, że tu jest z nami, bo pomaga ukryć niejedną łzę.

VI. Prawdziwy szampan o pierwszej, a może o drugiej w nocy w domu naszej wspaniałej Gilou. Butelka błyskawicznie robi się pusta. Tyle się rozlało? Czy to może zegar jest tu winien. Czas popędza.

Rano wyjeżdżamy.

Wspinam się po raz ostatni na swoje poddasze, gdzie czeka na mnie w okienku znajoma gwiazda.

Koniec?

Epilog

I. Pamięć zewnętrzna.

– Przyrzeknijcie, że nie zapomnicie starej Gilou – drobna postać ginie w naszych ramionach. Wielkie poruszenie na parkingu Chambery dzisiejszego poranka. Autobus podstawiony, bagaże zapakowane. Czas się żegnać.

Jakoś to opornie wszystko idzie. Niby wszyscy wszystkim powiedzieli „do widzenia” „Au revoir”, uścisnęli dłonie, ale… Okazuje się, że jest jeszcze tyle do powiedzenia,

-Zdjęcie trzeba razem,

-A ja z Tobą, –

-Koniecznie adres musisz zostawić,

-A tak, oczywiście,

-No to zaśpiewajmy coś, i …

– Przyrzeknijcie, że nie zapomnicie starej Gilou. – Nie zapomnimy. Gilou, Christof, Cyrille, Cloud, Isabel, Louise, Ann Marie, Terenia, Manu, Philippe, nikogo, ani jednej chwili spędzonej z Wami Przyjaciele. Nie zapomnimy.

Jakże długą drogę przebyliśmy razem od tego dnia kiedy pierwszy raz stanęliśmy na tym parkingu. Mieliśmy tylko zaśpiewać razem dwa koncerty i to wszystko. Okazało się, że jakiś czar, kiedyśmy razem pracowali i pili wino, związał nas ze sobą jak te krzyżyki na makatce.

Autobus rusza powoli, pod wielkim platanem na parkingu w Chambery zostali nasi przyjaciele, a wraz z nimi kawałek nas.

Zabieramy ze sobą biało-czerwoną makatkę, zdjęcia a przede wszystkim przeświadczenie, że byliśmy świadkami i uczestnikami czegoś niezwykłego, ważnego, pięknego…

II. Obłok przemienienia.

Il Duomo, 157 m długości, 92 szerokości, 45 od podłogi do sklepienia. Wewnątrz Mediolańskiej katedry można mieścić 10 piętrowy blok z Kozanowa wraz z przyległościami. Spodziewamy się zobaczyć na placu w centrum Mediolanu wielką górę kamieni. To w końcu największa gotycka budowla na świecie a trzeci kościół w ogóle.

Tymczasem naszym oczom ukazuje się leżący wprost na ziemi, zaróżowiony promieniami wschodzącego słońca obłok. Wielki, lekki, zaraz rozwieje się na wietrze.

Przed wejściem karabinierzy kontrolują wchodzących na okoliczność niebezpiecznych narzędzi i wybuchowych chyba też. Panie z odkrytymi ramionami i Panowie w krótkich spodenkach wędrują ponownie na koniec kolejki, gdzie już czekają przekupki zaopatrzone w szale pozwalające przybrać postać bardziej godną. I wreszcie wchodzimy do wnętrza. Jeszcze przez kilka kroków światło walczy z mrokiem, ale wkrótce definitywnie przegrywa, pochłania nas inny świat.

Kapitele kolumn, giną gdzieś wysoko, idąc między nimi człowiek czuje się jak mała mrówka w lesie. Nieistotny, nieważny, mały. A jednak to te mrówki, pracując ponad 600 lat wzniosły to cudo.

Przez wąskie wysokie witraże do wnętrza przenika światło o dziwnych właściwościach – otacza każdego jakby kokonem. Idąc rozgarniamy półmrok a z za plecami ciemność zamyka się bezgłośnie.

W ciszy przesuwają się cienie ludzi ze wszystkich stron świata, Hindusi próbują czytać łacińskie inskrypcje, Japończycy fotografują wszystko, co tylko zmieści się w kadrze. Gdzieś w oddali słychać dzwonek i śpiew, chyba zaczęła się msza przy głównym ołtarzu. A my przechodząc przez to kamienne uniwersum powoli przekraczamy granicę za którą zostaje festiwal, Chambery, Francuzi i Requiem…

Różowy obłok wypuszcza nas ze swego wnętrza pod oślepiające słońce południa.

Czas wracać.

Do domu.