To było prawdziwe oświecenie. Odpowiedź tak oczywista, że Alfredowi wstyd się zrobiło, że w ogóle nad tym się zastanawiał.
– Dlaczego Wiewiórka mieszka na drzewie? – często pytał Słonia – I za czym ona tak wygląda?
Wszystkie odpowiedzi były niezadowalające: bo jest Wiewiórką, bo wiewiórki mieszkają na drzewach, bo tak jest bezpieczniej, bo lubi szum liści, bo się boi, że coś jej na głowę spadnie – cokolwiek by nie zostało wymyślone, nie było w stanie zadowolić Alfreda. Bo Alfred zobaczył coś.
Jego zwykły dzień mijał tuż przy ziemi. Alfred kicał sobie tu i tam, jeśli na drodze stanęło mu drzewo, to je omijał. Najczęściej za tym drzewem było inne drzewo, które też należało ominąć, więc to inne omijał dla od-miany z drugiej strony. Czasem nie drzewo tylko jakiś krzak, albo kępa trawy zagradzała drogę. I tak Alfred lawirował sobie, kluczył, omijał. Nieśpiesznie, powoli, spokojnie. Aż pewnego razu nie zauważył drzemiącego w trawie Jeża. Potknął się o niego, pokłuł straszliwie, przewrócił. I już miał oznajmić światu swój ból wielkim krzykiem i płaczem, kiedy zobaczył Wiewiórkę stojącą na progu swojej dziupli. Z wielkim skupieniem, niemal nabożnie wpatrywała się w dal. Zapomniał o bólu, strachu, Jeżu i całym świecie. Było w tym patrzeniu coś takiego…
No bo Alfred, kiedy patrzył w dal, widział drzewa, a za nimi inne drzewa, i jeszcze krzaki, kępy traw, i jeszcze więcej drzew, i więcej krzaków, a to wszystko zlewało się w oddali w jedną czarną ścianę. Nie było to coś, w co warto byłoby się wpatrywać. A Wiewiórka…
Od tego dnia Alfred wiele razy widział Wiewiórkę patrzącą w dal. Właściwie to bez przerwy szukał jej wzrokiem wśród gałęzi i chodził strasz-nie poobijany, bo bez przerwy wpadał a to na jakiś pień, albo krzak, albo kępę trawy. No i zamęczał Słonia pytaniami.
W końcu Słoń postanowił zabrać Alfreda na Łąkę. Ogromna płaska przestrzeń ciągnąca się aż do krańca świata, gdzie nie rosną żadne drzewa, ani krzaki, ani nawet większych kęp trawy nie ma.
– Poobijany biedak odpocznie sobie trochę – pomyślał Słoń.
I poszli. A kiedy zbliżali się do krawędzi Lasu, coś się zaczęło zmieniać. Alfred zauważył, najpierw wysoko, wśród koron drzew, a potem wśród pni dziwną jasność, łamiącą nieprzeniknioną dotychczas ciemną ścianę, zamykającą jego świat. Przyspieszył kroku, biegł prawie, a Słoń za nim.
– Świetna zabawa! – krzyczał Słoń – Łap mnie!
I pacnąwszy Alfreda trąbą, wyrwał się do przodu, więc Alfred także przyspieszył i tak biegli, a Las nagle się skończył. Słoń się zatrzymał. Tak gwałtownie, że Alfred w ostatnim skoku stanął na krecim kopczyku na tylnych łapkach, wyciągnięty w górę jak struna, jakby zapomniał do końca wylądować. I wtedy zobaczył.
Horyzont.
Hen daleko, pewnie trzeba by iść tam z dziesięć minut, a może nawet godzinę, wielka Łąka kończyła się. W sposób nagły i bezdyskusyjny. Ostrą linią ucięta, przerwana. Ziemia łączyła się z niebem. A na tej linii wschodzące właśnie słońce tańczyło lekko, radośnie. Podskoczyło raz i drugi i wzniosło się na niebo.
Wtedy Alfred dowiedział się, czego w takim skupieniu wyglądała Wiewiórka.
– Łąka wcale się nie kończy, tylko stamtąd wypływa, tam się zaczyna. Codziennie nowa, jak słońce nowe, zza horyzontu się wymyka. Tam wszystko jest lepsze, prawdziwe, ciągle nowe. A Wiewiórka z wysokości swojej dziupli po prostu widzi to wszystko.
I odtąd Alfred wciąż usiłował zobaczyć więcej. Wykorzystywał każdą chwilę, żeby wyjść na otwartą przestrzeń, każdy kopczyk kreci, każdą górkę, by tylko wspiąć się wyżej. Raz nawet poprosił Słonia, więc Słoń posadził Alfreda na swoim grzbiecie. Biedak potem nie mógł mówić przez trzy dni ze wzruszenia. A jeśli już znalazł się na jakimkolwiek wzniesieniu zaraz stawał na tylnych łapkach i wyprężał się jak najmocniej, podnosząc głowę odrobinę wyżej, chciał zobaczyć więcej.
– Jeśli Alfred będzie się tak wyciągał to się zrobi większy od Słonia – pomyślała Wiewiórka pewnego razu, patrząc na niego ze swojej nowej spiżarni na skraju Lasu. Właśnie stała na progu dziupli i jeszcze raz przeliczała w pamięci zapasy na zimę.
– Tak, to było naprawdę dobre lato, uzbierałam całkiem sporo zapasów.