Piątek popołudnie. Tydzień przetoczył się jak wielka fala i z szumem ucieka przed zapadającym zmierzchem. Myślę, że już nikt mnie dzisiaj nie będzie ścigał. Dzwonek telefonu brutalnie budzi z tych marzeń na jawie.
-Tak, słucham?
-Dobry wieczór, dzwonię z Pracowni Badania….
-Przepraszam Panią, ale prawie Pani nie słyszę, strasznie coś szumi.
-Badania Opinii Publicznej – szum wzmaga się i słabnie, słyszę co drugie słowo.
-Odpowiedzieć na pytania? Tak bardzo proszę.
-Czy gotuje Pan w domu?
-Tak.
-Czy używa Pan zwykłych garnków?
-Tak.
-To wszystko – szum, szur szur- może wygrać nagrodę…
-Aha, tak, tak, dziękuję bardzo.
Odkładam słuchawkę na telefon a ten znika uniesiony odpływającą falą. To już naprawdę koniec tygodnia.
W nowy tydzień, w poniedziałek, trzeba wskoczyć jak do wody. Zamknąć oczy i heja. Jakoś podświadomie nie oczekuję od poniedziałku zbyt wielu przyjemności więc tych zamkniętych oczu nie żal. Przedszkole, potem chwila na tramwajową lekturę, trochę pobytu w miejscu pracy, znowu tramwaj, przedszkole i do domu. Już listopad, zmierzch następuje tak szybko, że poranna wróżba: „dzień dobry” ma szansę nie zmienić się w kiepski żart przed „dobra nocą” Ale ten poniedziałek faktycznie postawił zerwać z ponurą złą sławą, z powszechnym znielubieniem i cały dzień pracowicie malował na złoto drzewa, pajęczy drobiazg woził na nitkach babiego lata, i w ogóle nastrajał jakoś tak pozytywnie. Jak nie poniedziałek.
To pozytywne nastawienie pączkowało w mnie kiedy odezwał się telefon.
-Dzień dobry, czy to pan RM?
-Tak, słucham?
-Czy pamięta Pan, w piątek dzwoniliśmy do pana z ankietą, mówiłam, że ma Pan szansę na wygranie nagrody. Otóż informuję Pana, że wylosował Pan nagrodę.
-Słucham!?? Jaką nagrodę?! Kiedy? Co i jak?
-Zacznijmy od początku. Nazywam się NN dzwonię z firmy X. Wygrał Pan kolację dla czterech osób, jutro wieczorem w restauracji Z.
-???
-Kolacja jest już opłacona, tylko proszę pana o potwierdzenie stolika. Jednocześnie informuję, że oprócz kolacji, otrzyma pan również czek na tygodniowy pobyt dla Pana i osoby towarzyszącej w Koniakowej. Będzie Pan mógł kupić koronkowe stringi żonie.
-?!?
-Halo? Proszę Pana, jest Pan tam?
-Co? A tak, jestem. Zaraz, proszę Pani, jak to kolacja? To nie jest jakaś podpucha?
-Zaręczam, że nie.
-I nie będę musiał nic kupić albo coś takiego?
-Nie, nie będzie Pan, proszę nawet przyjść bez pieniędzy. Wszystko opłaciła nasza firma.
-I naprawdę nie ma tu jakiegoś haczyka?
-Naprawdę. To mogę zarezerwować stolik?
-Wie pani w tej chwili to trudno będzie, bo muszę z żoną ustalić co z dziećmi, kogo zaprosić…
-Oczywiście, to ja zadzwonię za pół godziny.
Tuu tuu tuu…
Taki stan w medycynie nazywa się chyba „stupor”, akineza, mutyzm, osłupienie…
-Jola idziemy jutro na kolację!
-Co?
-Właśnie, jutro na kolację, poproś mamę czyby do dzieci nie przyjechała.
-Weźmy Dorotkę, zrobimy jej wychodne. A pan mąż się zajmie Magdą.
Wtorek to był pierwszy dzień prawdziwej, zgniłej, zimnej jesieni, ale perspektywa kolacji powodowała, że szare chmury zmieniały się w białe baranki i w ogóle. Nawet Wrocławskie korki nie były w stanie zepsuć… Nie, to jednak byłoby zbyt odważne zdanie, bez przesady. Korki zresztą spowodowały, że wyjeżdżaliśmy w niejakim pośpiechu, Sebastian nie miał szans na przebicie się przez miasto i Dorotka postanowiła, że zabierze ze sobą maleńką Magdę.
-Teraz jak ten zakaz palenia obowiązuje, to chyba nie będzie problemu.
Jedziemy. Ciemna noc już za oknem, mży zimnym listopadowym kapuśniakiem. A mnie rozgrzewa myśl o zupie ze słowiczych języków, albo może dżem płetwy rekina… Wreszcie przed nami rozświetlone okna restauracji. Jesteśmy.
-Dobry wieczór, ja wygrałem tu u państwa kolację…
-???
-Dzwoniła pani z firmy X…
-A… to tam w drugiej sali. Mieli już zaczynać.
-Zaczynać? – coś, jakby syrena alarmowa odzywa się w głowie. W drugiej Sali dwa rzędy stołów ustawione jak w szkole naprzeciw przykrytego materiałem stołu na którym kryły się jakieś tajemnicze kształty. Stoły były wolne, tylko przy jednym była jakaś para. Od owego tajemniczego stołu wystartowała w naszą stronę istota do złudzenia przypominająca kobietę, sądząc po ozdobach, to chyba miała być góralka.
-Słucham Państwa?
-Ja tu dostałem zaproszenie na kolację, nazywam się…
-Jak to, to państwo przyszliście z dziećmi?
-A czy to jakiś problem?
-No wie pan kto to widział, żeby o tej porze chodzić z dziećmi, poza tym nasza prezentacja trwa dwie godziny…
-Co? Jaka prezentacja? Miała być kolacja
-No i będzie, po prezentacji produktu, ale z dziećmi…
Prezenterka robi się coraz bardziej czerwona, kolor jej twarzy coraz bardziej zbliża się do koloru kubraczka prześwitującego spod koronkowej kamizelki. Coś tam ciągle o tych dzieciach, coś o nagrodzie. Nie słucham. Właśnie pękają z wielkim hukiem różowe okulary, i jasno widzę co to za kolacja miała być. Fakt pytałem czy będę musiał coś kupić. Zapomniałem zapytać czy nie będą chcieli czegoś sprzedać! A wszystko przez ten cholerny poniedziałek i jego babie lato, żółty liść i mimozy. Nastroje, psie jego mać nastrajał.
-Idziemy stąd! Dorotka bardzo Cię przepraszam! Jakoś to wynagrodzę, i pójdziemy na kolację później. A teraz jedźmy do nas.
Czerwony osobnik łudząco podobny do zdziwionej góralki został na środku Sali wciąż jeszcze o prezentacji i nagrodzie i dzieciach bełkocząc…
-Dobranoc państwu…
Powiem wam szczerze, że od zupy ze słowiczych języków zdecydowanie wolę duszoną wieprzowinę z kaszą gryczaną. A jak Jola postawiła na stole pieczone jabłka, to nawet góralka… Nie, to jednak było by zbyt odważne zdanie, bez przesady.
I tylko jedno mnie dręczy, nie zobaczę czy faktycznie stare góralki w Koniakowej, szydełkami dziergają stringi na eksport.