Początek podróży to przeprawa na drugą stronę ulicy. Od czasu do czasu pojawia się na niej traktor, albo furmanka, raz na godzinę autobus. To bardzo ruchliwa ulica. I szeroka. Na jakieś dwanaście kroków przedszkolaka. Ciężka przeprawa. Początek przygody. Po drugiej stronie szerokie trawiaste pobocze prowadzi prosto do miejsca, w którym od ulicy odłącza się ścieżka. Zaczyna się pod starą wierzbą i biegnie w dół, wzdłuż małej bagnistej rzeczki. Stawiając nogę na ścieżce momentalnie przenoszę się do amazońskiej dżungli, albo do Kongo. Pachnie wilgocią, tatarakiem, rzecznym mułem. W powietrzu unoszą się roje owadów, a w krzakach i koronach drzew hałasują ptaki. Wyobraźnia podrzuca obrazy małp i dzikich zwierząt czyhających w ciemnych zakamarkach. Wędrówka trwa raptem kilka minut ale zdaje się, że to całe tygodnie przedzierania przez dziki gąszcz. Wreszcie pojawia się światło, ścieżka poszerza się, by w końcu zniknąć bez śladu. Wychodzę z dżungli. Ścieżka zmienia się w szeroką czarną drogę biegnącą wzdłuż rzeki.
Już nie jestem podróżnikiem odkrywcą. Jestem pilotem samolotu. Jest wojna. Niosę ładunek bomb a moje zadanie to zwalczanie okrętów podwodnych. Więc lecą do wody kamienie, duże i małe. Tryskają fontanny wody, albo też kamień odbija się od powierzchni raz, drugi, trzeci. Czasem z prądem płynie jakieś drewienko, albo gałąź, a właściwie to okręt. Nasza jednostka, którą należy eskortować i bronić. Aż do mostu. Tu po raz kolejny droga się zmienia. Jeszcze raz poszerza się, czarny szuter zamienia się w asfalt. Droga po moście przeskakuje przez rzekę i zostawia ją w tyle. To już prawie koniec podróży, kilka kroków za mostem zaczyna się niebieski płot otaczający podwórko przedszkola. Widać ścianę drewnianej werandy, huśtawki, piaskownicę, szary budynek przedszkola.
Pamiętam zapach przedszkolnego podwórza – dziwną mieszankę tataraku, mułu, stęchłego drewna werandy, starej farby olejnej a przede wszystkim zapach orzecha rosnącego na samym środku podwórka. Na środku świata.