„Idziemy na ploty” ogłasza Babcia. Więc idziemy. Krótka to droga, zaledwie o trzy domy dalej. Pierwszy z nich otoczony wielkim ogrodem, drugi sadowi się tuż przy ulicy, jest ogromny ma trzy piętra i z każdego spoglądają na ulicę po trzy okna. Jest jak góra rzucająca swój cień na maleńką białą chatkę przycupniętą u podnóża. Jesteśmy u celu. Metalowa furtka prowadzi na wąskie podwórko wyłożone cegłą. W białym murze małe okienka z kaktusami, drzwi otwierające się na pachnący stęchlizną ciemny korytarz, z którego wchodzi się do niewiele jaśniejszej izby, gdzie zapach wilgotnych murów walczy z metalicznym zapachem maszyny do szycia, szorstkimi zapachami tkanin, zapachem pelargonii i kukurydzianej kaszy.

Ploty. A kto, a co, a komu… To tylko krótkie preludium, nieistotny wstęp. Pretekst. Babcia i pani Józia rozpoczynają tym rytuałem podróż do Mikuliniec. Do domu. Idę z nimi. Słucham po raz kolejny tych samych opowieści. Zapamiętuję je. Zaszczepiam w sobie. Zapisuję.

Wiem wszystko: o blaszanym dachu, o Jordanie, o Żydzie komuniście, o Ukraińcach co życie uratowali, i o tych którzy chcieli zamordować, o wagonie drewnianym, o podróży nieskończonej, o piesku żółtym na peronie. Siedzę na zydelku i słucham, i zbieram słowa, opowieści, wspomnienia.

Pamiętam turkot maszyny do szycia nadający rytm opowieści.